YAMAHA Drag Star FORUM
FAQFAQ  Mapa GoogleMapa Google  SzukajSzukaj  UżytkownicyUżytkownicy  GrupyGrupy
RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  AlbumAlbum  Chat  DownloadDownload

Poprzedni temat «» Następny temat
Relacja z czerwcowej wyprawy na Krym
Autor Wiadomość
szczepan 



Model: SYMPATYK
Rocznik: 2007
Wiek: 49
Dołączył: 17 Kwi 2009
Posty: 249
Skąd: Żyrardów
  Wysłany: 2011-06-22, 14:27   Relacja z czerwcowej wyprawy na Krym

Już tradycyjnie wrzucam relację z dopiero co odbytej wyprawy. Jako, że mojemu bratu dobrze idzie pisanie , zacytuję ;D Będzie w odcinkach:

W stepie szerokim czyli Agat na tropie białego
Relacja - a jakże – w odcinkach :-D
Udział biorą:
qba1976 – Honda VTX1800
Szczepan – Honda Valkyrie
Damianczyk + Karolina vel Piotrek vel Żona – Intruder 1500 grubas
Agat – Intruder 1800 duży grubas
Tommy – Yamaha XVS1300 Midnight Star
oraz grupa odprowadzająca:
Marmon – Kawasaki VN2000
Bezan – K1200R
a także grupa ‘gawędziarzy’, czyli:
Voytass – obecny z nami duchem ;-)

Prolog – dzień pękniętej gumy ;-)
Jest piątek po południu. Urwawszy się ciut ciut z roboty uwijam się w domu kończąc pakowanie motocykla. Słychać dwie fał dwójki – to Damian z Karoliną (w niektórych kręgach znaną pod pseudonimem Piotrek albo Żona) na grubasie 1500 i Marcin na Kawasaki VN2000 jako przedstawiciel ekipy odprowadzającej. Razem polecimy do Bobrowego – uroczej wsi obok Krasnegostawu, gdzie u naszej (znaczy się mojej i brata Szczepana) rodziny ustaliliśmy punkt zborny. Stamtąd nazajutrz rano planowany jest wyjazd na podbój Ukrainy. Szczepan z Agatem lecą z Żyrardowa a Tomek z Kielc. Bezan prawdę mówiąc nie wiem skąd się wziął ale był i to się liczy ;-P
- Masz może zapasowe gumy? – to pytanie Damiana zaraz po wjechaniu pod mój garaż
Łożesz ty w mordę! Rozglądam się czujnie wokoło czy żona gdzieś za plecami nie stoi – pozwolenie na wyjazd co prawda jest ale przy takich tekstach zachodzi obawa, że może zostać cofnięte – O co mu chodzi z tymi gumami?!?
Na szczęście żona w domu i nie słyszy a tajemnica wyjaśnia się chwilę potem – chodzi oczywiście o gumy do mocowania bagażu, które Damianowi co nieco sparciały :-).
No ładnie – jak zaczyna się od sparciałych gum to ciekawe co będzie dalej :-)
Szybki przelocik do Lublina, potem Krasnystaw i po trzech godzinkach z haczykiem meldujemy się w Bobrowym. Na miejscu jest już reszta ekipy jadącej – mój brat zwany Szczepan na Valkyrii, Tomek na XVS1300 i Agat na grubasie 1800 oraz druga połowa ekipy odprowadzającej czyli Grześ zwany Bezan na BMW K1200R. Szybkie rozstawienie namiotów (to reszta) i psiej budy (to moja ‘jedyneczka’), walka Tomka z nowo zakupionym materacem niestety bez korka i możemy przystąpić do konsumpcji. A jest co – pierogi nomen omen ‘ruskie’, makaron z truskawkami, kiełbaska z ogniska, piwko i bardzo zacny trunek własnego pędzenia znany potocznie pod nazwą ‘bimberek’ – mnniiaaam. Kończymy grubo po północy a Agat na studni :-)

cdn...
będzie coś o pannach ;-)
na motórach... ;-)


Dzień pierwszy – panna młoda wzięta :-)
Rano o 6 jesteśmy już na nogach (co poniektórzy oczywiście :-)). Dmuch w specmaszynkę wożoną przez Szczepana jako wyposażenie standardowe motocykla potwierdza prawdziwość tezy, że alkohol pity z umiarem nie szkodzi nawet w największych ilościach – 0,00 – można jechać :-)
Marcin niestety nie może z nami jechać do granicy, gdyż albowiem żona go do domu wzywa. Jak się potem okaże, niejaki Murphy postanowił zadziałać i tutaj i Marcin wraca do domu cały dzień (jakieś 250km) szukając po drodze prądu co mu się nieco z motocykla zagubił :-) Trzeba było z nami na granicę jechać a jeszcze lepiej jeszcze dalej, to przynajmniej towarzystwo szyderców miałby zapewnione, a tak – sam musiał sobie radzić :-)
Szybciutko zwijamy obóz, wskakujemy w letnie ubranka bo ciepło i słoneczko, tylko Agat wskakuje w skórzane spodnie bo.... trudno powiedzieć na co liczy (?!), pożegnanie z rodzinką i wyjazd. Sprawnie dojeżdżamy do Zamościa, gdzie licząc na ‘fast’ i ‘food’ wpadamy do McDonald’s na śniadanie. ‘Fast’ wychodzi dość mizernie, natomiast w temacie ‘food’ wolałbym się nie wypowiadać, bo musiałoby być brzydko a dzieci mogą to czytać. Generalnie nędza.
Całe szczęście, że w ekipie mamy ludzi wyluzowanych i wesołych – oto przed frontowym wejściem do knajpy, na parkingu od strony głównej ulicy Agat radośnie wyskakuje ze skórzanych portek (znaczy się wreszcie się doliczył, że się przeliczył.... albo jakoś tak) i zamienia je na znacznie praktyczniejszy w tych okolicznościach przyrody jeans. Przejeżdżający obok patrol policji o mało co nie dostaje skrętu karków zastanawiając się zapewne, czy jest powód do interwencji, czy lepiej nie wychodzić z auta i nie ryzykować konfrontacji z gościem z slipkach stojącym przy 6 motocyklach przed McDonaldem. Ostatecznie wybierają wariant drugi :-)
Jesteśmy przy samej stacji benzynowej więc Tomek postanawia zatankować mówiąc, że ostatnio tankował gdzieś pod Kielcami.
- A świeci Ci już rezerwa?
- Nie
- To olej to, do granicy blisko i na pewno jakaś stacja będzie przed przejściem to wszyscy tam zatankujemy
Po drodze stacji benzynowych oczywiście jest sporo ale skoro już jedziemy, a poza tym i tak ‘na pewno będzie jeszcze przed samą granicą’ nie zatrzymujemy się na żadnej. Zgodnie z niezawodnym prawem Murphy’ego stacji przed samą granicą rzecz jasna nie ma i Tomek wjeżdża za szlaban na oparach. Polska kontrola graniczna przechodzi szybko i bezboleśnie i już stajemy u wrót Ukrainy.
Etap 1 to miła pani, która daje każdemu z nas magiczną białą karteczkę, o której słyszeliśmy wcześniej, że podczas całego pobytu na Ukrainie jest ważniejsza od wszystkiego a przy wyjeździe trzeba ją okazać. Na karteczce znajduje się numer rejestracyjny motocykla, marka i ilość osób wjeżdżających tymże pojazdem na Ukrainę. Opowieści odnośnie magiczności tej karteczki wkrótce mają okazać się co nieco przesadzone, ale o tym za chwilę.
Etap 2 to kontrola celna i paszportowa. No i tu kabaret się zaczyna. Całe szczęście, że pozwalają nam wjechać pod zadaszenie bo na tym słońcu to chyba długo byśmy nie wystali. Najpierw proszą o dokumenty i sprawdzają dokładnie numery każdego motocykla. Pierwszą ofiarą jest Agat:
- Eto nie twaja maszyna
- Jak nie moja?!
- A tu w dokumientach stoi, szto maszyna jest na firmu Joanny a ty Krzysztof
- Ale Joanna to moja żona, jak maszyna jest jej to i moja!
- Aaaa, Joanna to twaja żena....hmmm... A pozwolenie od żeny jest?
- Jakie pozwolenie?! Nie potrzeba żadnego pozwolenia. Żona sama mi ubezpieczenie załatwiała na ten wyjazd i mogę jechać.
- Nuuuu........., charaszo,...... ale eto nie ta maszyna co w dokumientach
Agat blednie
- Jak to nie ta maszyna co w dokumentach?
- Smotri, numier w dokumientach nie taki kak na ramie
Mina Agata bezcenna :-)
- Eeeeee.........hmmmm......aaaaaaaaaaaaaaa, juz wiem, sluchaj, bo ja miałem wypadek rok temu i zmieniana była rama a dokumenty z leasingu zostały stare. Dowód rejestracyjny jest w porządku.
- Nuuuu....., charaszo. Idi za mnoj.
Drugi na celowniku jest Szczepan:
- A szto eta za dowód?
- Tymczasowy, bo maszyna nowa
- A u nas taki nie ważny
- Jak to nie ważny?! Napisy w różnych językach są, u nas ważny to i u was też!
- Ale on płochyj jest
- Nie płochyj tylko dobry
- Płochyj!
- Charoszyj!
- Nuuuu......, charaszo, idi tam k okienku
Reszta przechodzi stosunkowo gładko, pytania standardowe:
- U was noże jest?
- Jest
- Pokazać!
No i wszyscy pokazujemy małe scyzoryki uważając, coby te większe koziki, siekierka, młotek i inne ‘narzędzia podręczne’ przy okazji z sakiew się nie wysypały :-)
- U was tablietki kakije, sportowe jest?
- Leki mamy
- Pokazać..... a ta różowa to na szto?
- One razem na nadciśnienie
- A ta biełaja kak zawut?
- A skąd ja mam wiedzieć?! One razem na nadciśnienie działają
Tu również uważamy coby pokaźna siatka leków, w które zaopatrzyła nas moja niezawodna teściowa farmaceutka przypadkiem z sakwy nie wyjrzała, bo bez wątpienia skończyłoby się to oskarżeniem o przemyt narkotyków. Jak się wkrótce okaże, opowieści z przewodników o tzw ‘odmiennej florze bakteryjnej’ i murowanym rozwolnieniu niczym w Egipcie również między bajki włożyć można.
Na takich i podobnych konwersacjach z celnikami niepostrzeżenie schodzi nam jakieś 2 godzinki. W końcu wszyscy jesteśmy odprawieni. Agat lżejszy o 200 Hrywien, Szczepan o jakieś 80 ale możemy jechać.
- Nu rebiata, a teraz pokażycie kak wasze maszyny jadut. Wsie razem!
Etap 3: Zgodnie z prośbą pograniczników ustawiamy się w tyralierę i pełen ogień.... aż do szlabanu. Tu kolejny mundurowy z groźną miną:
- A szto wy tak spieszycies? Ha?!
- A, twoi koledzy nas poprosili
- A kartoczki u was jest?
- Jest
- Pokażycie!
Dajemy mu nasze magiczne karteczki a on zabiera je do budki i nie oddaje.
- Jechać!
- A karteczki?
- One u mienia zostajut!
Patrzymy po sobie trochę niepewnie bo w końcu coś wcześniej słyszeliśmy, że te karteczki są takie magiczne i ważne, że przez cały pobyt trzeba ich pilnować bardziej niż siebie samego. Ale cóż robić? Dyskutować z pogranicznikiem nie bardzo można. Jedziemy! Będzie co będzie. Grunt, że granica już za nami. Szukamy stacji benzynowej bo Tomek już szykuje sie do pchania swojej maszyny.
Pierwszy kontakt z tamtejszymi drogami nie nastraja optymistycznie. Co prawda ‘hajłejów’ nie oczekiwaliśmy ale pierwsze metry przypominają raczej poligon dla czołgów niż coś, co w Polsce określamy mianem ‘droga o nawierzchni utwardzonej’. Niemniej jednak jakoś jedziemy i po kilkuset metrach poligon zmienia się w coś na kształt drogi, która określiłbym na 4-5 kategorię – czyli da się jechać. Stacja benzynowa jest na szczęście bardzo blisko, więc wkrótce zatankowani pod korek + dwa zapasowe kanisterki po 5l ruszamy w drogę. Kierunek Łuck, Równe, Żytomierz, Winnica – plan jest taki, żeby zrobić jeszcze trochę ponad 500km, a że południe już minęło to teraz trzeba się streszczać.
Po jakimś czasie droga staje się nieco równiejsza, a może po prostu przyzwyczajamy się do wybojów? W każdym razie jazda idzie nam nawet dość sprawnie. To znaczy sprawnie poza miastami bo w miastach sposób oznakowania, widoczność świateł i baaaardzo głęboko ukryta logika ustawiania kolejnych drogowskazów powodują dość znaczne spowolnienie. Światła są zazwyczaj umieszczone na takim poziomie, żeby kierowca tira siedzący 2 metry nad szosą musiał zadrzeć głowę do góry. W dodatku często zasłonięte są gałęziami drzew – w efekcie niejednokrotnie zdarza nam się przejechać na czerwonym. Na szczęście z nikim z drogi poprzecznej się nie ‘spotykamy’ a i milicji jakoś udaje się uniknąć.
Co do drogowskazów to sytuacja wygląda mniej więcej tak: na początku miejscowości nie ma nic, potem gdzieś między gałęziami znajduje się mały drogowskaz np na Równe (następne duże miasto), potem jedziesz przez kilka skrzyżowań bez żadnych oznaczeń trzymając się drogi głównej aż w końcu dojeżdżasz do skrzyżowania równorzędnego, na którym masz do wyboru – skręcić w prawo albo w lewo bo drogi prosto nie ma. Drogowskazów też nie. Jak masz szczęście i wyczucie kierunków to na wybranej drodze za jakiś czas znajdzie się drogowskaz ... oczywiście nie na Równe, tylko na najbliższą wioskę w kierunku na Równe. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze brak wymalowanych pasów i konieczność mijania studzienek i innych przeszkód terenowych nie wspominając już o dodatkowych utrudnieniach dla męskiej części wyprawy w postaci tłumu uroczych dziewcząt i kobiet na ulicach. To ostatnie zresztą tylko dodaje smaczku przejazdom przez miasta :-).
Za Równem droga zmienia się diametralnie i do samego Żytomierza lecimy piękną, równiutką dwupasmówką, prawie jak autostrada. Różnica tego ‘prawie’ polega na tym, że droga pełna jest jednopoziomowych skrzyżowań z podporządkowanymi, straganów z przydrożnym handlem i jedzeniem, rowerzystów często jadących pod prąd itp itd. Niemniej jednak tempo jazdy wzrasta nam na tyle, że hamowanie do stacji benzynowej odbywa się w stylu hamowania awaryjnego.
Podjeżdżamy pod dystrybutory i próbujemy tankować ale niestety są wyłączone. Wchodzimy do środka i prosimy o odblokowanie bo chcemy zatankować do pełna. Na to słyszymy:
- Nada zapłacic
- Ale ile mamy zapłacić? Chcemy do pełna. Smotri, u nas dziengi jest tylko nie wiemy ile paliwa wejdzie
- Nu, nada zapłacic
Agat zaczyna pianę uszami wypuszczać:
- Qwa, a skąd ja mam wiedzieć ile mi do baku wejdzie?!
- Nu, tak ale nada zapłacic
W końcu widząc, że nic nie wskóramy zostawiamy po 120 wariatów (jak w międzyczasie zaczęliśmy określać tamtejszą walutę) i idziemy tankować. Na koniec okazuje się, że Damianowi weszło paliwa za 5 wariatów mniej ale reszty nie dostał. Cóż, widocznie trafiliśmy na stacje wyznającą filozofię Kalego: jak robić w ch... to my ale nie nas. Stacja ta okazuje się zresztą jednym z dwóch tankowań podczas całej wyprawy, gdzie spotkała nas jakaś niezbyt miła przygoda. Wszystkie inne (a jak wyliczyliśmy było ich jakieś 20) były jak najbardziej ok.
W końcu jedziemy dalej. Do miejscowości docelowej na ten dzień czyli do Winnicy mamy jakieś 75km. Zaczyna się kolejny odcinek dwupasmówki za miastem więc odwijam. Chwilę później orientuję się, że w lusterkach nie ma części grupy. Stooooop! Nie ma Tomka i Agata. Chwilę stoimy ale się nie pojawiają. Zawracamy. Mam nadzieję, że nic złego się nie stało.
Chwilę potem na poboczu widzę dwie maszyny i Tomka. Agat wędruje piechotką wzdłuż drogi jakieś 100m dalej. Podjeżdżam i widzę minę pełna rozpaczy.
- Co się stało?
Odpowiada mi jedynie wzruszenie ramion i żałość wypisana na twarzy. No dobrze – myślę sobie – obydwaj są cali, motocykle całe więc nie jest źle. Pewnie Agatowi wypadł aparat, którym chwilę wcześniej robił nam fotki podczas jazdy. Wkrótce okazuje się, że problemem nie jest zgubiony aparat, tylko śrubka od szybki kasku, która Agatowi wypadła i szybka o mało co mu nie odfrunęła w siną dal. Tomek poradził mu, żeby poszedł zguby poszukać więc Agat poszedł. Hmmm, biorąc pod uwagę wielkość śrubki mocującej szybkę kasku ja bym chyba nie wracał jej szukać ale cóż, w końcu mamy tę wolność... :-)
Naprawa kasku pomimo braku śrubki przebiega błyskawicznie przy pomocy zestawu standardowego pierwszej pomocy - czyli taśmy srebrnej i możemy jechać dalej. Winnicę osiągamy bez problemu ale zgodnie z wcześniej opisaną logika oznaczeń, nijak nie jesteśmy w stanie trafić do wsi Selysche, gdzie mamy namierzony pierwszy kemping. Udaje nam się za to wyjechać na drogę na Umań, czyli we właściwym kierunku na kolejny dzień. Postanawiamy w końcu olać kemping i szukać jakiegoś motelu.
Wkrótce potem znajdujemy pensjonat, podjeżdżamy na parking a tam okazuje się, że w środku właśnie trwa wesele. Goście na nasz widok zlatują się błyskawicznie i zaraz pytają, czy mogą sobie zrobić zdjęcia przy motocyklach. Zaraz też ktoś woła parę młodą. Panna młoda w sukni z dekoltem do samego pępka albo i jeszcze niżej oraz w wypasionych kozakach robi na wszystkich niezatarte wrażenie :-) Sesja zdjęciowa – bezcenna :-)
Goście informują nas, że kilometr dalej jest kolejny motel, gdzie na pewno będą wolne miejsca. Okazuje się to prawdą i niedługo potem dysponujemy trzema wygodnymi pokojami, motocykle parkują bezpiecznie za ogrodzeniem a my czekamy na tradycyjne Ukraińskie żarełko i oczywiście napitek ;-) Czekamy również na Agata, któremu w końcu po długich poszukiwaniach udało się odnaleźć zaciszne pomieszczenie z ‘białym’ i teraz jakoś trudno mu się z tym rozstać :-)
Dzień kończymy bardzo smaczną i oczywiście co nieco zakrapianą kolacją. Jakieś trochę ponad 500km po Ukrainie za nami i poza jednym incydentem na stacji opisanym powyżej i jakimś debilem wyprzedzającym pod górę na czołówkę z nami nie wydarzyło sie nic takiego, co byłoby w stanie nas zniechęcić do tej imprezy. Jak policzyliśmy, dwa razy udało nam się uniknąć zatrzymania przez miejscowy DAJ – raz byliśmy schowani za ciężarówką, mając na budzikach jakieś 1,20zł czyli sporo powyżej dopuszczalnej w tym miejscu, a drugi raz akurat trzepali jakiegoś busa i chyba zbyt późno zorientowali się, że jedziemy. Generalnie dzień bardzo udany i pierwsze wrażenie z Ukrainy bardzo pozytywne. Tylu pozdrowień i przyjaznych gestów ze strony innych kierowców co przez ten jeden dzień to w naszym kraju chyba od początku jeżdżenia na motocyklach nie doświadczyliśmy. I tak już ma być codziennie przez cały tydzień... :-)

cdn...

będzie o latającym Lechu, kontroli pod szyldem DAJ i jak Szczepan Odessę dewastował ;-)

[ Dodano: 2011-06-27, 16:31 ]
Dzień 2 – Odessa
Poranek zaczynamy od problemu z.... gumą Damiana:-).
Znaczy się Damian marudzi, że mu coś moto dziwnie się zachowuje i po sprawdzeniu okazuje się, że ma prawo, gdyż albowiem ciśnienie w tylnej oponie jest lekko poniżej 2 a powinno być co najmniej 2,5 bar. Ha! taki problem dla nas to nie problem. Mając w pamięci zeszłoroczny wypad do Rygi i latający kompresorek tym razem również nie zapomnieliśmy zabrać takowego ze sobą.
Kompresorek szybko podpinamy do koła, wtykamy w gniazdko zapalniczki i .... nie działa. Uuuuups, przecież sprawdzałem przed wyjazdem i wszystko było ok. Znaczy na pewno Damiano ma zrypane gniazdko.
Problem polega na tym, że w innych gniazdkach sytuacja się powtarza. Czyli, że albo kompresorek wyzionął ducha albo wtyczkę diabli wzięli. Wszystko przez te drogi zapewne.
Na szczęście okazuje się, że to tylko wtyczka. Maszynka wyposażona jest w klemy i daje radę podpiąć ją bezpośrednio do akumulatora i wkrótce ciśnienie wraca do normy – nam opada a w gumie Damiana wzrasta :-)
Po pysznym śniadanku wyruszamy w dalszą drogę. Lecimy dosyć sprawnie aż w pewnym momencie zbliżamy się do kolumny samochodów jadącej dziwnie powoli. Żuraw wypuszczony na zakręcie przed pierwszego marudera wyjaśnia nam przyczynę tego ‘krajoznawczego’ tempa – otóż na samym przodzie jedzie sobie powolutku patrol DAJ i nikt nie odważa się go wyprzedzić, bo akurat linia ciągła jest. Gdy DAJa w pobliżu nie ma, to ciągła linia zazwyczaj nikomu nie przeszkadza ale widać, że władza cieszy się tu poważaniem.
My również dostosowujemy się do tej maniery zakładając, że przecież prędzej czy później DAJ gdzieś skręci, bo do samej Odessy na pewno jechać nie będzie. Chwilę potem pojawia się fragment dwupasmówki i okazja, żeby wysunąć się na prowadzenie, pilnując jednakże, żeby dozwolonych prędkości przesadnie nie przekraczać. Powolutku, ale udaje nam się zostawić DAJa z tyłu więc przyspieszamy. Na poboczu pojawia się znak z sugerowanym ograniczeniem do 40 z powodu wybojów ale co nas to obchodzi – po pierwsze do wybojów już sie przyzwyczailiśmy i nie są takie straszne jak je malują, po drugie na pewno przesadzają a po trzecie musimy oddalić się od DAJa jak najszybciej. Na następnych metrach doświadczam fascynującego uczucia lotu nad siodłem przerywanego co chwila twardym lądowaniem z wyczuwalnym dobiciem zawieszenia a następnie widzę w lusterkach, że coś z mojego motocykla odlatuje w siną dal i grupa za mną idzie w rozsypkę. Sytuacja przypomina jako żywo latający kompresorek z zeszłego roku więc natychmiast się zatrzymuję modląc się, żeby to coś co odpadło nie trafiło w nikogo. Szybki rzut oka na bagaż i.... nie mam pojęcia co poleciało. Wszystko wydaje się być na miejscu.
Chwilę potem Agat wyjaśnia tajemnicę – otóż z tyłu pod pająkiem miałem jeszcze z Polski dwie puszki Lecha zapakowane do siateczki zaczepionej dodatkowo na wszelki wypadek do sissybara. Siateczka cały czas jest na miejscu ale Lech wybrał na tych wybojach wolność i przez dziurę w siatce postanowił mnie opuścić. Podczas lądowania na szosie, żeby było zabawniej, puszki eksplodowały zostawiając całkiem zacny ślad na asfalcie. Kilka sekund potem mija nas wyprzedzany wcześniej patrol z włączonymi migałkami. Oho – myślę sobie – ani chybi zaraz się przyczepią i będziemy bulić mandat. Okazuje się jednak, że pojechali dalej. Najprawdopodobniej z ich perspektywy wyglądało to tak, że jadąc zauważyliśmy, że cos leży na drodze i jako odpowiedzialni użytkownicy dróg postanowiliśmy się zatrzymać, żeby usunąć niebezpieczeństwo :-) hehehe, ma się tą wiarygodność!!! :-)
Jedziemy dalej aż tu w pewnym momencie znak na Umań zamiast prosto, jak wynikałoby to z mapy, pokazuje objazd na prawo. Niby nic takiego gdyby nie fakt, że na prawo nie ma drogi. To znaczy to, na co pokazuje drogowskaz żadną miarą nie kwalifikuje się do nazwy ‘droga’. Poligon czołgowy z pierwszego dnia to przy tym czymś byłoby prawie lotnisko: góry i doliny gdzieniegdzie urozmaicone plackami asfaltu. Niemniej jednak wszystkie TIRy karnie skręcają i poskakując niemiłosiernie brną tym ‘objazdem’. Po chwili dyskusji dochodzimy do wniosku, że skoro TIRy mogą to i my damy radę. Poza tym, znając już trochę podejście tutejszej administracji drogowej do oznaczeń obawiamy się, że jeżeli nie pojedziemy za drogowskazem to potem następnego możemy szukać długo i wcale nie ma pewności, że skutecznie. Tak więc chwilę potem uskuteczniamy ‘offroad experience’ na załadowanych cruiserach jadąc za jakimś okropnie smrodzącym kamazem, którego jednak w żaden sposób nie daje się wyprzedzić. Obsługa stacji benzynowej typu ‘no name, in the middle of nowhere’ potwierdza nam, że jest to jedyna droga na Umań. No, jak tak będzie dłużej to do tej Odessy dzisiaj nie dojedziemy. Na szczęście wkrótce potem okazuje się, że nasz ‘objazd’ dochodzi ponownie do drogi głównej, którą da się jechać całkiem sprawnie. Wychodzi na to, że była to po prostu obwodnica jakiegoś miasteczka dla ruchu tranzytowego samochodów ciężarowych a my najprawdopodobniej mogliśmy sobie tą ‘obwodnicę’ spokojnie odpuścić i pojechać prosto przez miasto. No cóż – kolejne doświadczenie za nami :-) Dobrze, że było to ‘tylko’ jakieś 60km :-)
W końcu dojeżdżamy do ‘autostrady’ Kijów – Odessa. Parametrów autostrady w naszym rozumieniu to nie spełnia z powodu braku bezkolizyjnych, wielopoziomowych skrzyżowań, istniejących przejść dla pieszych, braku ogrodzeń itp. Tym niemniej jest to droga o standardzie znacznie lepszym od naszej polskiej ‘gierkówki’. Przede wszystkim praktycznie nie ma obszarów zabudowanych, na odcinku 400km, które pokonaliśmy nie ma ani jednego fotoradaru a znaki ograniczenia prędkości zdarzają się sporadycznie. Pomimo tak ‘wielkich braków w wyposażeniu podnoszącym bezpieczeństwo’ jakoś nie widać również lasu krzyży przy drodze upamiętniających tych, co to najwyraźniej ‘nie dostosowali prędkości do warunków na drodze’. Pamiętając znak informacyjny na wjeździe na Ukrainę utrzymujemy stałą prędkość w okolicach 120-130km/h i wreszcie da się odczuć, że kilometry szybko pozostają z tyłu. Mijamy kilka patroli z radarami ale nikt nas nie zatrzymuje, znaczy jest dobrze. Do czasu...
W pewnym momencie na drogę wychodzi pan w czapce z daszkiem i szerokim gestem zaprasza nas do zjechania do zatoczki. Zatrzymujemy się przy patrolu DAJ złożonym z trzech mundurowych i mercedesa 190D pamiętającego chyba czasy wynalezienia koła. Zgodnie z radami wyszukanymi wcześniej w necie Tomek wyciąga aparat i rozpoczyna bezczelne dokumentowanie całego zdarzenia a ja przystępuję do negocjacji:
- Nu rebiata, wy jechali sto dziewietnatsat.
- Ale u was można przecież na autostradzie 120!
- Niet. Motocyklom i cieżarowym nada tolka wosiemdziesiat.
- Ale nigdzie takiej informacji nie było, minęliśmy już dużo patroli po drodze i nikt nas nie zatrzymywał. Jakby ktoś nam powiedział, to my byśmy jechali wolniej – rżnę głupa na całego pamiętając dokładnie jedną z relacji czytanych przed wyjazdem, w której goście dokładnie na tej samej autostradzie, dokładnie za to samo zabulili mandacik, że ho ho.
- Niet. Wam można tolka wosiemdziesiat. Chodzi za mnoj, ja tiebia pokażu.
Idę de tego mercedesa a Mr. DAJ pokazuje mi coś co przypomina podręcznik z testami na prawo jazdy i tam na jakimś obrazku namalowanego ZIŁa, autobus i Dniepra albo innego Iża z bocznym wózkiem i znaczek 80.
- Smotri, eto ważne, wosiemdziesiat! Budziet sztraf!
- A nie możecie nas po prostu pouczyć?
- Charosza nauka eta sztraf!
- A my takie wyprawy co roku robimy i przygotowujemy sobie takie znaczki pamiątkowe – tu pokazuję mu znaczek na kamizelce z napisem ODECA 2011, herbem miasta i cruiserem – Mamy ich trochę. Może chcecie na pamiątkę?
- Niet. Sztraf! Skolka was? Piat motocyklej? To ile możecie zaplacic?
- To co, pięć znaczków chcecie? Po jednym od motocykla? – lecę dalej po bandzie z niewinnym uśmiechem na ustach
- Niet znaczki! Dziengi nada na paliwo do tego – tu pokazuje na starego merca – A t niego bak duuuży, oj duży.
- Eeee tam, ale to diesel, to paliwo tanie ma
Widać, że DAJ zaczyna już nieco się irytować więc zarządzamy ściepę. Dzięki dobrym radom kolegi Bociana (dzięki wielkie :-)) mamy zawczasu poupychane po kieszeniach niewielkie nominały, za to w sporych ilościach. W czasie gdy my pracowicie zbieramy do kupy zwitki papierków w oczach panów DAJów widać jak przelatują znaczki €, $. Pliczek wyszedł nam dość pokaźny, za to wartość na poziomie jakichś 70-80 wariatów czyli ... ok 30 zł :-)
- No to teraz przynajmniej zadzwońcie do waszych kolegów co to dalej stoją, żeby nam spokój dali bo my już nauczeni jesteśmy
W końcu usatysfakcjonowani panowie DAJ proszą nas jeszcze o zademonstrowanie dźwięku z wydechów i przyjaźnie radzą jechać mniej więcej 100km/h i wtedy nikt nas nie będzie zatrzymywał :-)
- Powiedzcie nam jeszcze jak tu często stacje benzynowe są?
- Sorok, może piadziesiat kilometrow. I paliwo charoszyje.
No to jadziem dalej. Faktycznie za jakieś 40km zajeżdżamy na stację ale skoro Damianowi jeszcze rezerwa się nie pali, a stacja jest typu ‘no name’, decydujemy że jedziemy do następnej. W końcu ma to być tylko około 50km więc damy radę.
Jakieś 5 km dalej Damian sygnalizuje, że rezerwa właśnie się zapaliła. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, 40km, 50, 60, 65... a stacji nie ma. Szlag! Widocznie DAJ miał na myśli dystans do najbliższej stacji a nie dystans pomiędzy stacjami. Ech, ta bariera językowa!
W końcu na oparach dojeżdżamy do kolejnej stacji typu ‘fu...ing no name’ – dwa dystrybutory, zakratowana budka i stado szczekających kundli. Niestety nie ma wyjścia - Damian i ja musimy już tankować. Tradycyjnie powtarza się sytuacja z zablokowanymi dystrybutorami, więc podchodzę do budki a z okienka wygląda zapocony, nieogolony grubas i rzecze:
- Nie rabotajet!
No cóż, nie pozostaje nam nic innego tylko skorzystać z wiezionych na czarna godzinę zapasowych kanisterków. Stojąc cały czas przy dystrybutorach rozlewamy paliwo z kanisterków gdy na stację podjeżdża jakaś Łada. Widząc to z okienka wychyla się ‘nasz’ grubas i woła:
- Rebiata, zabierajcie bajki! Maszyna po benzinu podjechała!
- No i co z tego? Przecież nie rabotajet – odkrzykuję mu z bezczelnym uśmiechem i spokojnie kontynuujemy naszą robotę, podczas gdy gościu pianę z gęby puszcza. A co, niech wie menda jedna, że tak się klientów nie traktuje. Łada tymczasem odjeżdża.
Po kilku km natrafiamy na większą stację, gdzie bez problemu tankujemy do pełna. Niektórzy z nas tankują nawet bardziej niż do pełna. Kilkaset metrów po wyjechaniu ze stacji grupa znowu idzie w rozsypkę. Powrót autostradą pod prąd i okazuje się, że Agat stoi w zatoczce i przy pomocy Tomka i Szczepana usiłuje wypompować z baku nadmiar paliwa, gdyż albowiem wylewa mu się z pod korka i chlapie wprost na nogawkę :-) Wspólnymi siłami przechylając grubasa wylewamy z baku całkiem sporo wachy i startujemy dalej. Agat zapowiada, że jak będzie mu cały czas wychlapywać to po prostu odwinie nieco bardziej, żeby spalanie wzrosło. Jak zapowiada tak i robi i wkrótce znika daleko z przodu. Tomek zaraz z nim a my? Cóż, nie pozostaje nic innego jak również nieco odkręcić :-) W końcu jak zatrzymają to i tak Agata pierwszego ;-)
1,40 – 1,50zł to całkiem fajna jazda jest :-)
Tym razem obywa się bez DAJa i niedługo potem dojeżdżamy w końcu do Odessy. Pierwszy punkt programu to knajpa na jakimś skwerze, wśród drzew, na którą trafiamy całkiem przypadkiem próbując odnaleźć drogowskazy do centrum. Spotykamy się tam z wielką życzliwością i bardzo entuzjastycznym przyjęciem pod hasłem EURO 2012:
- Polsza! My razem EURO zdziełajem! Mołodcy!
Szaszłyczek, kwas chlebowy i sałatki palce lizać. Kolejni przechodnie zatrzymujący się przy naszych maszynach i robiący sobie zdjęcia tylko poprawiają nasze i tak dobre samopoczucie. Po sutym obiadku jadąc za wskazówkami naszej uroczej kelnerki wkrótce trafiamy tak blisko słynnych Schodów Potiomkinowskich jak to tylko możliwe na kołach. Przed nami jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki otwiera się szlaban parkingu strzeżonego.
- Skolka budziem płacić za nasze bajki? – pytam pani siedzącej w budce - Postoimy jakąś godzinę.
- A ile uważacie. Ja Polka jestem :-). Witajcie w Odessie
Po tak miłym przyjęciu dogadujemy się jeszcze z panią, że zostawimy w jej budce kurtki i kaski i idziemy na deptak. Marmon, który już tu kiedyś był miał rację – po deptaku same ‘Dody’ spacerują. Aż trudno skupić się na zwiedzaniu ;-) Zanim dojdziemy do słynnych schodów zatrzymujemy się jeszcze na pyszne lody – co jak co ale nabiał to na Ukrainie zawsze był pierwsza klasa :-). Same schody naszym zdaniem co nieco przereklamowane ale zobaczyć warto. Ponieważ chcemy jeszcze tego samego dnia dojechać do kempingu nad brzegiem morza w kierunku na Krym, nasz czas na zwiedzanie Odessy jest mocno ograniczony. Po bardzo pobieżnym ‘liźnięciu’ miasta stwierdzamy, że bardzo warto tu jeszcze kiedyś wrócić.
Wyjazd z parkingu i tradycyjnie po kilkudziesięciu metrach grupa idzie w rozsypkę. Tym razem okazuje się, że na śliskim bruku i pod górkę Szczepanowi odjeżdża w bok tylne koło i zalicza spektakularną glebę. Początkowo wygląda to dość poważnie – Valkiria na boku, lusterko na jezdni, w jezdni dziura. Na szczęście okazuje się, że nic wielkiego się nie stało. Lusterko szybko wraca na swoje miejsce, spacerówka daje się wyprostować a podgięty gmol po prostu spełnił swoje zadanie i osłonił silnik. Zapewne najbardziej, poza Odeską ulicą, ucierpiało Szczepanowe ego :-)
Agat po lodziku z rozpaczą na twarzy, z papierem w dłoni bezskutecznie poszukuje ‘białego’. W końcu twardo decyduje:
- Jedźmy już, tylko proszę, stop na najbliższej stacji beznynowej.
Zaliczamy po drodze stację, potem jeszcze spożywczy, gdzie robimy zakupy na wieczornego grilla i wkrótce potem wylatujemy na drogę w kierunku na Mikołajew. Po drodze zatrzymujemy się w bardzo ładnym punkcie widokowym na kilka fotek. Natychmiast pojawiają się obok nas ludzie z dzieckiem chcący zrobić sobie zdjęcia przy motocyklach.
- Do you speak English? – pyta Serioża, który najwyraźniej jest głową rodziny
- Yes, we do
- Charaszo, wam nużna drogu pokazać? Ja wam skażu, wy zdzies tu na etoj mapie.
Nie ma to jak na poliglotę trafić :-).
Bez większego trudu, mijając po drodze stóg siana jadący na bocznym wózku Iża czy też innego Dniepra, znajdujemy kemping namierzony wcześniej przez internet a nawet potwierdzony za pomocą korespondencji mailowej i smsowej. Zabawne w tym wszystkim jest tylko to, że na kempingu nikt nie zna osoby z którą korespondowałem :-) Nieważne, w końcu istotne jest to, że dostajemy domki wyposażone w lodówki i klimatyzację. Szkoda tylko, że prąd co chwila wysiada :-)
Dzień kończymy z uśmiechem przy sutym grillu i flaszeczce, zgodnie z mottem Tomka: Jak ja lubię takie proste, chłopskie życie :-)

cdn

będzie ukraińska kobra na pobudkę, stepy akermańskie, o kobiecie pracującej a także o chańskim życiu i niezidentyfikowanych robalach
_________________

 
 
Ravallo 



Rocznik: 2003
Wiek: 44
Dołączył: 01 Sty 2010
Posty: 822
Skąd: CK / UK
Wysłany: 2011-07-01, 22:38   

hej szczepan, niewiem jak inni, ale ja czekam na dalszą relację z wyprawy
_________________
Viva LasVegas
Zawsze musi się coś dziać, żeby się coś działo
 
 
Luk 


Model: SYMPATYK
Rocznik: 2007
Dołączył: 24 Cze 2009
Posty: 840
Skąd: Poznań
Wysłany: 2011-07-02, 06:11   

ja też czekam ;D
_________________
Pozdrawiam
Luk
 
 
woytas 


Model: SYMPATYK
Rocznik: 2006
Dołączył: 07 Sie 2010
Posty: 99
Skąd: Poznań
Wysłany: 2011-07-02, 08:36   

rewela :) ))))) muszę się koniecznie kiedyś tam wybrać :) super wyjazd
 
 
Rici 



Model: MS1300
Rocznik: 2011
Wiek: 79
Dołączył: 25 Kwi 2011
Posty: 784
Skąd: Niemcy - Jankes
Wysłany: 2011-07-03, 23:13   

... czytalem jednym tchem... nawet nie zauwazylem ze to juz koniec... czekam z niecierpliwoascia na cdn.
Superrrrrrr wyprawa, ale jeszcze lepszy autor ;D
Tez mnie ciagnie w te strony- przygoda :hahahahaa:
_________________
Byla DS 650 Classic jest Midnight Star XVS1300
Jezdze dla duszy i ciala... nie dla kilometrow...
 
 
Wiatr w Polu 


Model: SYMPATYK
Rocznik: 2002
Wiek: 55
Dołączył: 21 Lut 2011
Posty: 90
Skąd: z Mruczkowa
Wysłany: 2011-07-04, 09:01   

Ech, widzę, że jechaliśmy tymi samymi drogami i omal się nie spotkaliśmy. Kto wie, czy nie nocowaliśmy w tym samym hotelu pod Winnicą :) 22 czerwca - 2 lipca podróżowaliśmy na Krym przekraczając granicę w Hrebennem, potem Lwów, Tarnopol, Chmielnicki, Winnica, Umań, kawałek autostrady, Pierwomajsk, Mikołajew aż do Ałuszty. Tam baza wypadowa i zwiedzanie południowego wybrzeża Krymu. Wracaliśmy przez Umań na Kijów, a w Nowej Cerkwii pocięliśmy na Żytomierz i Równe - ta droga była znacznie lepsza. Z awarii mieliśmy tylko urwanego lightbara i skrzywioną felgę na jakimś poligonie dla czołgów :D
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy relacji.
 
 
szczepan 



Model: SYMPATYK
Rocznik: 2007
Wiek: 49
Dołączył: 17 Kwi 2009
Posty: 249
Skąd: Żyrardów
Wysłany: 2011-07-10, 11:45   

A tu gotowa część dalsza :)
Mammy już ciekawe plany na za rok...ale to inna historia

Dzień 3 i 4 – Krym czyli jak zostałem szaszłykiem
Następnego dnia rano mój żołądek przerobiwszy wczorajszą kolację daje mi stanowczy sygnał, że czas wstawać. Kemping wyposażony jest, a jakże, w klasycznego ‘narciarza’. Ciekawostką jest fakt, że o 6 rano pierwszą osobą, którą tam spotykam jest pani sprzątająca. Kibelki, pomimo że typowo ‘kempingowe’ – tzn w mało szczelnej budce i z drzwiami typu ‘saloon’ są czyste, wyposażone w działające spłuczki i papier toaletowy. Podobnie rzecz się ma z prysznicami – jest czysto, na ścianach wieszaczki na ręczniki, w kabinach półeczki na kosmetyki, folia zasłaniająca wejście do kabiny jest i najważniejsze – jest ciepła, a nawet gorąca woda! Ciekaw jestem jak wiele kempingów w Polsce może pochwalić się czymś podobnym?
Odciążony i odświeżony wracam do domku. Szczepan też już wstał i jest propozycja wyjścia nad morze w celu przetestowania czy woda już zdążyła się po zimie nagrzać. Dwa razy nie trzeba mi powtarzać i po chwili przebrani w kąpielówki i klapeczki i uzbrojeni w aparaty fotograficzne idziemy w kierunku oznaczonym ‘Wychod k moriu’. Kemping leży na wysokim klifie, także aby dostać się na plażę trzeba pokonać długie i strome schody. Widać, że lata świetności cała te infrastruktura ma już za sobą, niemniej jednak wszystko jest zadbane, świeżo pomalowane i da się odczuć, że jest tu gospodarz. Schodzimy po schodach cykając po drodze zdjęcia gdy nagle z suchej trawy słychać gwałtowny szelest
- Ja pier.... WĄŻ! – krzyczy Szczepan i w tym samym momencie obydwaj wykonujemy skok do przodu po schodach niczym Małysz skrzyżowany z Red Bull X-fighters i lądujemy kilka stopni niżej próbując jednocześnie uchwycić w obiektywach węża, który zapewne wcale nie mniej przerażony wieje do dziury w schodach. Szkoda, że nikogo z aparatem nie było wtedy poniżej bo ujęcie z nami w locie z całą pewnością miałoby szansę na 1 miejsce w World Press Photo :-). Patrzymy na schody w dół a potem na pas zeschłej trawy i zarośli oddzielający je od plaży i dochodzimy do wniosku, że tego dnia ‘Wychod k moriu’ mamy już zaliczony :-)
Tego dnia po drodze na Krym zaliczamy tutejszą ‘atrakcję’ w postaci robót drogowych. Wygląda to tak, że na odcinku kilku km na drodze wylany jest lepik, na który potem rzucana jest luzem sucha mieszanka asfaltowa, która tylko z grubsza jest ubita walcem a potem resztę mają zrobić jadące samochody. Część olepikowaną kierowcy traktują różnie w zależności od pojazdu którym jadą – niektórzy powolutku jadą bokiem drogi, inni nie zmieniając prędkości zap... środkiem, jeszcze inni jadą po prostu wzdłuż drogi po stepie wzbijając tumany kurzu. Generalnie atrakcja jest warta zobaczenia i jak najbardziej nie godna polecenia :-). Jakoś szczęśliwie udaje nam się minąć feralny odcinek i lecimy dalej poprzez stepy. Jedziemy, jedziemy, jedziemy, przed oczami przesuwa się krajobraz jakby żywcem wyjęty z Trylogii Sienkiewicza a człowiek ma wrażenie, że zaraz zza jakiegoś pagórka wychynie horda Tatarów. Remont drogi trochę nas zmęczył, słońce mocno w czachy daje więc zaczynam się rozglądać za jakimś postojem. Rozglądam się, rozglądam i.... nic. Step. 30, 40, 60km i step. Rezerwa zaczyna się palić a tu ciągle step. W końcu po raz kolejny na tej wycieczce jadąc na oparach dostrzegamy stacje benzynową. Dobra nasza :-)
- Zamorduję Cię!!! Moja duuupaaaaa, już myślałem że sam się zatrzymam – to pierwsze słowa Agata skierowane do mnie po zdjęciu kasku
- Spoko, dupę trza twardą mieć a nie mientką :-) po prostu nie było gdzie się po drodze zatrzymać :-)
Tankujemy, chwila odpoczynku i lecimy dalej. Kilka km dalej mijamy posterunek DAJ i oficjalnie znajdujemy się na półwyspie Krymskim. Jak informuje napis – ‘kraju partizantskoj sławy’. Jest! Daliśmy radę i dojechaliśmy aż tutaj! Teraz możemy już spokojnie ruszać.... w poszukiwaniu michy, bo wszystkim juz w brzuchach burczy.
W pewnym momencie przejeżdżając przez jakąś wioskę kątem oka dostrzegam dymiący rożen. Szybka decyzja, która okazuje sie być jedną z najlepszych tego dnia i po chwili siedzimy, a w zasadzie leżymy, przy stołach o pięknie brzmiącej nazwie ‘karawanseraj’. Są to kwadratowe platformy o wymiarach ok. 2,5 x 2,5 metra otoczone niewysoką poręczą, pośrodku stoi stolik na krótkich nogach a biesiadnicy leżą wokół tego stolika na poduszkach, opierając się o poręcze. Trzeba przyznać, że ten sposób biesiadowania jest bardzo wygodny i naprawdę można tak spędzić wiele godzin rozkoszując sie miejscowymi specjałami. A jest czym: my zamówiliśmy sobie oczywiście szaszłyki z miejscowym chlebem i z kwasem chlebowym – przepyszne. Szaszłyki o dokładnie takim smaku pamiętam z dzieciństwa, kiedy to przyjeżdżaliśmy na Ukrainę wielokrotnie w odwiedziny do Ojca pracującego na kontrakcie. Moje zamiłowanie do tejże potrawy oraz wyczucie, gdzie się należy na nią zatrzymać szybko zyskały mi przydomek ‘szaszłyk’. Kto wie? Może powinienem zmienić nicka na forum? ;-)
Właściciel knajpy okazuje się być Krymskim Tatarem z rodziną w Niemczech, także jeździ często przez Polskę i odnosi się do nas z ogromną życzliwością. Mówi:
- Ja znaju Polszu. Wy charaszo Polszu pastroili. Nie to szto u nas...
Życzliwość w stosunku do naszej grupy jest tutaj zresztą tak powszechna, że aż onieśmielająca. Spotykamy się z nią na każdym kroku – czy to podczas jazdy, kiedy pozdrawiają nas nawet mijane radiowozy, czy to na każdym niemal postoju gdy zaraz oblegani jesteśmy przez miejscowych, chcących zrobić sobie z nami zdjęcie albo po prostu zadeklarować swoje polskie korzenie. Naprawdę ludzie w tym kraju są fantastyczni.
Ale wracając do naszej trasy – po opuszczeniu gościnnych Tatarów jedziemy dalej w kierunku na miejscowość Feodosia, gdzie zamierzamy szukać noclegu. Droga, którą jedziemy jest przepiękna i gdyby nie kiepskiej jakości nawierzchnia, można by powiedzieć że została stworzona specjalnie z myślą o motocyklistach. Obsadzona drzewami, pełna fantastycznych zakrętów i prawie pozbawiona ruchu samochodowego. Lecimy jakieś 100km wszyscy z bananami na twarzach. No, może z niewielkimi wyjątkami :-) Po zatrzymaniu się na stacji, gdyby wzrok kobiecy mógł zabijać, to nie byłoby już komu pisać tej relacji ;-P
- Moje kolaaaanaaa! Jak byśmy się tak czasem zatrzymali na chwilę dla rozprostowania gnatów, to wycieczka tylko zyska na atrakcyjności!
- No przecież się właśnie zatrzymaliśmy :-)
Mina i wzrok Karoliny – bezcenne :-)
Red Bull na tej stacji okazuje się być jednym z najdroższych podczas całego wyjazdu (widocznie właściciele doskonale zdają sobie sprawę z kondycji kierowców po pokonaniu tego odcinka drogi ;-)), ale stawia nas na nogi. Słońce chyli się już w kierunku horyzontu a do Feodosji jeszcze kilkadziesiąt km więc trzeba się streszczać.
W końcu jesteśmy na miejscu i rozpoczynamy poszukiwania noclegu. Mijamy przystanek autobusowy, gdzie jakaś panna próbuje złapać nas na stopa i zatrzymujemy się sto metrów dalej w celu przyjrzenia się mapie. Rzeczona panna chwilę potem jest już obok nas i przekonuje:
- Wy możecie jednu dziewoczku zabrać. U was mieste jest.
- O gdzie ty chcesz jechac?
- A tam gdzie i wy
- A my tu zaraz będziemy stawać, i u nas nie ma zapasowego kasku...
- Niet probliema. Możet być i tu zaraz a kak wy budziecie zawtra wracac to ja toże budu tutaj rabotać.
Ostatni tekst rozwiewa resztki wątpliwości, czym owa niewiasta się zajmuje i o jaką ‘jazdę’ jej chodzi :-). Grzecznie odmawiamy i ruszamy dalej. Chwilę potem znajdujemy się w nadmorskim kurorcie jakby żywcem przeniesionym z dowolnego kraju na południu Europy. Jest plaża, są bary, neony, automaty i głośna muzyka, chociaż widać wyraźnie, że sezon dopiero ma się tutaj rozpocząć. Szczepan wykonuje telefon do znajomych posiadających tutaj kwatery do wynajęcia i wkrótce parkujemy maszyny na ogrodzonym patio i lokujemy się w trzech wygodnych pokojach. Szybkie odświeżenie się i ruszamy ‘w miasto’ czyli do najbliższej knajpy, gdzie czekają na nas karawanseraj i oczywiście ... szaszłyczki :-). Poza tym dobra, tutejsza, zimna wódeczka, sałatki i chlebek a wszystko podane przez uroczą kelnerkę o tatarskiej urodzie. Atmosferę podgrzewa dwuosobowy ‘band’ grający kurorciane kawałki na krymsko-grecko-chorwacko-tatarsko-turecką nutę w stylu przywołującym od razu na myśl komiksy o Kajku i Kokoszu i występującego tam trubadura: ‘a teraz za dodatkową opłatą nasz trubadur umili państwu czas nie śpiewając’ :-).
Wraz z upływem czasu i wódeczki muzyka staje się jednak coraz bardziej znośna a my przestawiamy się na tryb ‘Loża Szyderców’ i wysyłamy kilka maili do znajomych (w tym do Voytassa). Mam nadzieję, że Szanowny Kolega nie ma nam tego zbytnio za złe i na Intruzowni da się przebłagać :-)
Następnego dnia rano przy śniadaniu opracowujemy plan polatania ‘wokół komina’ i odwiedzenia kilku żelaznych punktów programu na Krymie – przede wszystkim Bakczysaraj i Jałta. Z pobieżnej analizy mapy wygląda, że to ‘wokół komina’ to drobne 350km ;-) Ale co to dla nas :-)
Po drodze obrazki jak zwykle – ludzie nam machają, kierowcy pozdrawiają trąbieniem i światłami, nawet DAJe jak nas mijają to na chwilę włączają migałki. Na początku naszej wyprawy myśleliśmy, że będą się czepiać ale teraz już wiemy, że chodzi po prostu o pozdrowienie. Jest to niesamowite uczucie, gdy jadąc na motocyklu stajesz się nagle czymś w rodzaju celebryty :-)
Dojeżdżamy do Bachczysaraju i po krótkim błądzeniu parkujemy pod samą bramą pałacu Chana. Natychmiast otacza nas tłumek ciekawskich i naganiaczy, którzy przekrzykując się nawzajem zapraszają nas do knajpek, oferują pilnowanie kurtek i kasków (oczywiście w knajpach, żebyśmy tam potem wstąpili) i czort ich wie co jeszcze. Opędzamy się od natrętów, kurtki pakujemy do kufrów, kaski bierzemy ze sobą i idziemy zwiedzać. Bez żadnego problemu udaje nam się zostawić kaski pod opieką pani sprawdzającej bilety (i to beż żadnych zobowiązań) i możemy się już w spokoju oddać chłonięciu atmosfery chańskiego życia. A trzeba przyznać, że życie Chan miał klawe. Wnętrza pałacu naprawdę robią wrażenie i widać od razu, że ci ludzie wiedzieli jak sobie czas umilić. Są komnaty do odpoczynku, komnaty kobiece z mnóstwem ozdób, strojów, wyłożone dywanami, poduszkami itp. Agat nawet postanawia sprawdzić miękkość jednego z dywanów ale spotyka się to z natychmiastową i ostrą reakcją pani pilnującej komnaty. Dywan w końcu wytrzymał już jakieś 500 lat a teraz taki Agat chce go zniszczyć :-)
Zwiedzamy pałac i ogrody, dziedziniec w obrębie którego Agat znajduje drzwi prowadzące do białego ;-), podziwiamy pomnik... czołgu, aż w końcu trafiamy do łaźni. Budynek znajduje się aktualnie w remoncie ale i tak widać, że w temacie higieny osobistej Tatarzy stali na poziomie porażająco wyższym niż Europejczycy. Łaźnia wyposażona jest w krany z ciepłą i zimną wodą, ogrzewanie podłogowe i ścienne przy pomocy systemu rur, przez które tłoczone było ciepłe powietrze. Każde z pomieszczeń mogło mieć inną temperaturę i człowiek mógł tam spędzić wiele godzin nago nie odczuwając żadnego dyskomfortu termicznego relaksując się, plotkując z innymi lub załatwiając interesy, gdyż łaźnia oprócz higienicznych spełniała również funkcje miejsca spotkań towarzysko-biznesowych.
Po wyjściu z pałacu przy motocyklach znowu dopada nas tłum naganiaczy. Robi mi się na moment gorąco, gdy uświadamiam sobie, że w kurtce zostawionej w kufrze na motocyklu zostawiłem również paszport. Na szczęście okazuje się, że wszystko jest na miejscu. Chwila na zakupy – próbujemy lokalnych specjałów: baklawy czyli czegoś w rodzaju naszych faworków tylko z trochę grubszego ciasta i znacznie słodszych, pierogów z farszem mięsnym i warzywnym, orzechów zatopionych w soku z winogron wyglądających na pierwszy rzut oka jak... świeczki. Wszystko bardzo dobre i tylko wrzaskliwe przekupki mające do nas pretensje, że kupiliśmy coś od jednej a nie od drugiej nieco psują przyjemność degustacji. Z drugiej strony jest to taki folklor, który dodaje smaczku miejscu jako takiemu :-)
Plan mamy taki, żeby jechać najkrótszą droga na Jałtę ale miejscowi odradzają nam tą opcję, tłumacząc że droga jest bardzo kręta i niebezpieczna. Lepiej jest jechać główną szosą na Sewastopol i stamtąd na Jałtę. Idziemy za ich radą i wkrótce okazuje się, że był to bardzo dobry wybór. Zaliczamy chyba najpiękniejszą trasę widokową podczas całej naszej wyprawy. Szeroka droga o bardzo dobrej nawierzchni prowadzi nas bardzo przyjemnymi winklami przez mocno pofalowany krajobraz. Moment, kiedy wyjeżdżamy zza kolejnego wzniesienia i przed nami otwiera się widok na morze rozbijające się o urwiste wysokie brzegi jest nie do opisania – to trzeba po prostu zobaczyć!
W Jałcie mijamy kilku lanserów na wybłyszczonych jak z salonu cruiserach tudzież customach ale z żadnym nie nawiązujemy bliższego kontaktu. Niewiele natomiast brakuje do nawiązania bliższego, niechcianego kontaktu z kolejnym lanserem w BMW X5. Otóż jedziemy sobie w szyku na jodełkę tempem miejskim (ok. 50-60km/h) po szerokiej jezdni, mijamy elegancko się składając kolejne zakręty aż w pewnym momencie będąc w lewym złożeniu na szczycie pagórka dostrzegam czarne BMW X5 idące z przeciwnej strony driftem, wyprzedzające kolejne auta prosto na mnie po moim pasie. Błyskawiczny, odruchowy nacisk na prawą manetkę u mnie i równie sprawna kontra u niego i szczęśliwie się mijamy. Patrzę w lusterka i z ulgą dostrzegam, że udało mu się ominąć całą naszą grupę. Niewiele brakowało... Cóż, idiotów nie sieją i takie coś mogło się zdarzyć wszędzie :-/
Jedziemy dalej po drodze, która wg mapy prowadzi prosto wzdłuż brzegu morza z nadzieją na znalezienie jakiejś przytulnej plaży na kąpiel. W rzeczywistości okazuje się, że droga owszem biegnie wzdłuż wybrzeża, ale przez góry. Tak więc pomimo, że morze jest cały czas ‘w zasięgu ręki’ nie udaje nam się znaleźć żadnego miejsca pozwalającego na zjazd do plaży. Tym niemniej zaliczamy kolejną tego dnia piękną trasę widokową, tyle że tym razem wąską, nieco wyboistą i pełną rozsypanego żwirku zwłaszcza na zakrętach. Oczywiście jak to już nieraz bywało, u Damiana i chwilę potem u mnie zapala się rezerwa. Kanisterki tym razem zostały na kwaterze w Feodosji, słońce chyli się już do horyzontu, także emocji nie brakuje. Kolejny raz mamy szczęście i na oparach dojeżdżamy do stacji benzynowej. Chwilę potem na stację podjeżdżają miejscowi na plastiku ale poza machnięciem ręką nie zdradzają większego zainteresowania jakimkolwiek kontaktem. Trochę to dziwne ale w końcu to ich problem a nie nasz. W pewnym momencie na stację podjeżdża z piskiem opon stara wołga, wymalowana w biało-czerwono-zielone esy floresy, na alufelgach a za kierownicą gość w mundurze wojskowego. Widok jak nie z tego świata. Gość podjeżdża pod dystrybutor, tankuje i szybko odjeżdża ale mimo wszystko dajemy radę zrobić kilka fotek.
Ostatnie kilometry do naszej kwatery to w zasadzie luzik, gdyby nie fakt, że pojawiają się u mnie problemy z biegami. To znaczy jedynka i dwójka wchodzą bez problemu, natomiast nie jestem w stanie wbić trójki ani wyższych biegów. Szarpiąc się z biegami jednocześnie trochę nieświadomie podkręcam manetkę gazu, co powoduje dość zabawny efekt – mianowicie ludzie słysząc huczące wydechy uciekają z jezdni :-). Po powrocie na kwaterę konsultuję sprawę przez telefon z mechanikiem i okazuje się, że problem polega po prostu na zanieczyszczonej dźwigni zmiany biegów. WD40 i kilka kropel oleju silnikowego rozwiązuje sprawę.
Tymczasem spragnieni kąpieli zostawiamy motocykle na kwaterze i idziemy nad morze z mocnym postanowieniem wykorzystania ostatnich promieni słońca i przetestowania temperatury wody. Nasze postanowienie rozbija się o potężne ławice meduz unoszących się w wodzie wzdłuż całej plaży. Tego dnia nie ma odważnego do przetestowania czy parzą mocno czy tylko trochę.
Dzień kończymy podobnie jak poprzedni w knajpie przy pysznych szaszłyczkach, sałatkach i miejscowej wódeczce. W pewnym momencie na dywanie w knajpie daje się dostrzec jakiś dziwny ruch. Po bliższym rozpoznaniu sprawy okazuje się, że jest to robaczek przypominający karalucha. Niby nic dziwnego ale ten ‘karaluch’ ma dobre 8cm długości! W życiu czegoś podobnego nie widziałem i nie chciałbym, żeby toto znalazło się np w moim pokoju w nocy. brrrrr
cdn...
będzie znowu o stepach akermańskich, discovery travel u rodziny Tatarów, a także Ukraina ‘by night’
Dzień 5 – wszystko co dobre kiedyś sie kończy czyli zaczynamy wracać
Z samego rana z mocnym postanowieniem, że tym razem się uda lecimy na plażę. Słońce piękne, woda zachęcająca a wzdłuż brzegu.... ławica meduz. Khmmm, niepewnie spoglądamy na siebie ale zaraz - rozglądamy się wokół a tam miejscowi w ogóle się tymi meduzami nie przejmując kąpią się w najlepsze. Miejscowe dzieciaki zaczynają stadami przybiegać na plażę i bez zbędnych ceregieli wskakują do wody. Nieee, nie możemy być gorsi, wszak d... trza twardą mieć a nie mientką. Wskakujemy do wody. Jest fantastycznie! Co prawda woda nie jest tak ciepła jak można by tego oczekiwać ale z drugiej strony jest początek czerwca i sezon dopiero się zaczyna. Za to jest czysta i piaseczek na niewielkiej głębokości ciągnie się daleko w morze, także pływa się wspaniale. Meduz nie czuć, natomiast jak człowiek chwilę dłużej postoi w miejscu to czuje wyraźnie, że coś go podgryza w stopy. Tym czymś okazują się być małe rybki, które bez żadnego skrępowania podpływają i szczypią w palce u stóp. Najwyraźniej jest to zemsta za ich dwie surowe suszone koleżanki, które spożyliśmy ze Szczepanem jako zakąska do pierwszego śniadania nad Morzem Czarnym ;-)
Po śniadaniu otrzymujemy od naszej gospodyni błogosławieństwo na drogę i ruszamy. Pierwsze kilometry do Symferopola upływają nam w bardzo sennej atmosferze. Sennie jest do tego stopnia, że zaliczamy kilka bardzo nieskładnych manewrów na drodze, które budzą zrozumiałą irytację kierowców. W końcu na przedmieściach Symferopola zatrzymujemy się na tankowanie i Red Bulla, który dodaje nam skrzydeł i wkrótce wylatujemy na drogę na Krasnoperekopsk. Droga ta uświadamia nam w końcu o czym Mickiewicz pisał w ‘Stepach Akermańskich’. Sto kilkadziesiąt kilometrów prostej przez niekończące się puste równiny pokryte czerwonymi kwiatami. Kilkaset lat temu jadąc na końskim grzbiecie mając stopy zanurzone w kwiatach człowiek łatwo mógł ulec wrażeniu, że płynie przez ocean.
Tymczasem w XXI w. środkiem owego ‘oceanu’ prowadzi dość przyzwoitej jakości droga więc lecimy z zadowalającymi prędkościami dawno już zapomniawszy o wskazówkach DAJów z przed Odessy, żeby nie przekraczać 100km/h ;-). Inna sprawa, że dość nieliczni kierowcy samochodów również w głębokim poważaniu mają tutaj wszelkie ograniczenia. Miejsca z wyższymi zaroślami lub drzewami dającymi odrobinę cienia, gdzie ewentualnie można się spodziewać patroli z suszarkami są widoczne na wiele km naprzód, także nie ma stresu.
Po jakimś czasie kiszki gdy zaczynają już marsza grać, w jednej z nielicznych mijanych wiosek kątem oka dostrzegam dymiący rożen. Szybka decyzja i po chwili parkujemy przed skromnym gospodarstwem, przed którym oprócz rożna stoi budka z napisem CAMCA (czyt.: samsa). Oczywiście tak jak wszędzie jesteśmy i tu witani bardzo serdecznie budząc przy tym niemałą sensację. Kilka chwil po naszym przyjeździe zlatuje się duża część wsi i wszyscy chcą sobie zrobić zdjęcia z motocyklami :-)
Tymczasem zamawiamy szaszłyki i kwas chlebowy. To, że akurat kwasu chlebowego nasi gospodarze nie mają nie jest żadnym problemem:
- A skolka kwasu wam nużna?
- A szesc litrow budziet charaszo
- A tut niedalieko jest oczeń charoszy kwas to my bystro prywieziom
Kilkanaście minut później ‘umyślny’ na rowerku przywozi 6 litrowych butelek napełnionych najwspanialszym, domowej roboty kwasem chlebowym, jaki udało nam się skosztować podczas całej tej wyprawy. Mnnnniiiaaaaam!
W oczekiwaniu na szaszłyki gospodyni proponuje nam, żebyśmy spróbowali owej CAMCY. Oczywiście dwa razy nam tego powtarzać nie trzeba i po chwili delektujemy się wspaniałymi bułeczkami (a może należałoby to nazwać pierogami?) z pikantnym mięsnym farszem w środku. Jak można by opisać smak tej potrawy? Otóż, dla tego smaku jestem skłonny wracać w to miejsce co roku :-)
Nasze szaszłyki ‘się robią’ tzn na naszych oczach mięso jest krojone, nadziewane na specjalne ‘szpikulce’, doprawiane i pieczone nad żarem. Do tego świeżutka natka pietruszki, cebulka i sałata skropione domowym sosem vinegrette i chrupiący chlebek. W czasie kiedy szaszłyki ‘dochodzą’ na rożnie, nasza gospodyni zaprasza nas na prezentację sposobu przygotowania CAMCY. Czujemy się jak w Discovery Travel Channel, gdy przemiła pani wyjaśnia nam szczegółowo, że owe bułeczki pieczone są wewnątrz dużej ‘beczki’ z podwójnymi ściankami – czegoś na kształt termosu. Na dnie owego ‘termosu’, w przestrzeni pomiędzy podwójnym dnem palony jest ogień ogrzewający wewnętrzne ścianki. Surowe, wypełnione farszem i zalepione bułeczki przykleja się do ścianek od wewnątrz ‘termosu’ i tak przyklejone pieką się aż do uzyskania pięknej złocistej barwy. Potrawa jest typowa dla Krymu i jak zapewnia nas nasza gospodyni – nigdzie indziej nie da się czegoś takiego skosztować.
Syci wrażeń kulinarnych i ‘etnologicznych’ ruszamy w dalszą drogę. Przy tankowaniu Agat zalicza drobną ‘wpadkę’ i chcąc wyczyścić z owadów szybę swojego grubasa łamie szczotkę będącą na wyposażeniu stacji benzynowej. Szczotka pamiętająca zapewne czasy Chanatu Krymskiego niewątpliwie wkrótce i tak uległaby zagładzie, niemniej jednak Agat otoczony przez pracowników stacji nie ma innego wyjścia tylko zadośćuczynić tak wielkiej stracie i opuszcza stację lżejszy o całe 18 Hrywien :-)
Wylatujemy na kolejną prostą, odwijam i niedługo potem widzę w lusterkach, że ... nic nie widzę. To znaczy grupa się rozsypała, za mną został tylko Damian. Stop. Chwilę czekamy ale ponieważ nie widać, żeby ktoś nadjeżdżał zawracamy. Po drodze mijamy Tomka, który też zawraca zaraz z nami i niedługo potem na poboczu dostrzegamy Agata i Szczepana. Parę sekund później całą grupą w przerażeniu obserwujemy jak za nieświadomym niczego Tomkiem, który właśnie zrównał się z nami i zjechał na pobocze szykując się do kolejnej zawrotki w naszym kierunku, w tumanach kurzu na drogę usiłuje wrócić Żiguli z przyczepką, którego kierowca najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z obecności Tomka chciał wyprzedzić inne auto właśnie poboczem (cholerny Dżigit!!!) i dopiero jak na nie zjechał, zorientował się, że na jego drodze znajduje się jadący bardzo powoli motocyklista. Na szczęście w ostatniej niemal chwili Dżigit daje radę wrócić na czarne i odjeżdża nawet nie zwalniając. A pomyśleć, że przyczyną naszego postoju, który o mały włos mógłby się zakończyć nieciekawie, była... rolka papieru toaletowego, która w formie malowniczej serpentyny wyfrunęła z niedopiętej agatowej sakwy. Agat, widząc w lusterku dziwny ‘obiekt’ podczas hamowania na żwirowym poboczu w celu zapięcia sakwy zaliczył uślizg przedniego koła i niegroźną glebę, co spowodowało postój dłuższy od przewidzianego.
Słońce zaczyna już chylić się ku zachodowi i rozglądając się za noclegiem docieramy do Mikołajewa. Nie bardzo uśmiecha nam się nocleg w dużym mieście więc postanawiamy jechać dalej i szukać czegoś poza jego granicami. Opisywany już w niniejszej relacji tutejszy sposób znakowania dróg tym razem również pokonuje nasze wyczucie kierunków i przez dłuższy czas błądzimy poszukując właściwej wylotówki. Po drodze natykamy się na otwartą studzienkę burzową, która w przypadku najechania na nią motocyklem oznaczałaby pewną glebę a i w przypadku samochodu co najmniej urwane koło.
Za Mikołajew wyjeżdżamy już po zachodzie słońca. Szybko robi się ciemno a my ciągle na drodze i zero widoków na jakieś miejsce, gdzie można by się bezpiecznie zatrzymać i przenocować. Szczęście w nieszczęściu polega na tym, że akurat odcinek pomiędzy Mikołajewem i Nową Odessą to dwupasmówka ale i tak lawirowanie w kiepskim świetle motocyklowych reflektorów pomiędzy dziurami w nawierzchni dostarcza sporo emocji.
Na przedmieściach Nowej Odessy zatrzymujemy się przy budynku z szyldem Hotel. Wygląda trochę niepewnie, bo oprócz szyldu nic innego tam się nie świeci. Cóż, póki co nie mamy wyjścia – idziemy ze Szczepanem na rekonesans. Gość siedzący w budce przy wjeździe na teren zapewnia nas, że Hotel ‘rabotajet’ zadając jednocześnie pytanie:
- A kakimi bajkami wy prijechali?
Potem pokazuje nam ‘Hotel’, który okazuje się być jeszcze w budowie i może nam zaoferować dwa pokoje wyposażone w łóżka ale bez łazienek ani nawet umywalek. Z umywalki można skorzystać w ‘portierni’. Po krótkiej naradzie i zasięgnięciu języka w pobliskim barze z szaszłykami postanawiamy jechać dalej do prawdziwego hotelu, który ponoć znajduje się przy drodze kilka km dalej.
Faktycznie, niedługo potem po lewej stronie dostrzegamy świecący szyld i zajeżdżamy do zatoczki obok co nieco zaskoczonego patrolu DAJ, który właśnie tam zasadził się z suszarką. Co jak co, ale na pewno nie spodziewali się, że bez żadnego sygnału z ich strony w nocy zatrzyma się przy nich banda motocyklistów :-). My śmiejemy się za to, że tak bezpiecznej kwatery pod okiem mundurowych to ze świecą by szukać :-). Hotel na szczęście okazuje się być całkiem przyzwoitej jakości i w dodatku dysponuje wolnymi miejscami a na dokładkę na tyłach znajduje się warsztat, w którym możemy na noc pozostawić motocykle zamknięte i pod dachem. Pełnię szczęścia dopełnia fakt, że pomimo późnej pory i braku kucharza udaje nam się przekonać panią w barze do przygotowania nam po porcji pierogów, które znakomicie uzupełniają się z chipsami i dobrze zmrożoną miejscową wódeczką :-).
cdn...
będzie o tym dlaczego nie należy ubierać motocykla w salonie firmowym, jak Agat nawrócił się z islamu a na zakończenie o... problemach z gumą :-)


Dzień 6 i 7 – powrót
Pobudka jak zwykle wcześnie rano. Bar na dole jeszcze nieczynny także śniadanie zjemy gdzieś w drodze, tymczasem idziemy szykować motocykle. W trakcie porannych oględzin sprzętów okazuje się, że Damian podczas wczorajszej nocnej jazdy pozbył się niechcący prawego ciężarka. Całe szczęście, że nikt z jadących za nim nie przyjął owego podarunku np na kolano :-)
Chwila rozmowy z prowadzącym warsztat i dowiadujemy się, żeby pod żadnym pozorem nie tankować na stacjach oznaczonych zielonym logo WOK:
- Tam benzin oczeń płochyj. Raz nalejosz i patom już niczewo s silnikom nie poradzisz. Ja znaju o czym gawariu. Chodzicie samnoj, ja wam pokażu.
Wchodzimy do garażu gdzie nasz uprzejmy mechanik podnosi kocyk okrywający jakieś duże coś i naszym oczom ukazuje się aparatura z jakimiś pokrętłami, przezroczystymi fiolkami, diodami itp wyglądająca jak wyposażenie szkolnej pracowni chemicznej 25 lat temu.
- Eto maja rabota. Ja badaju benziny i ja znaju katora stacja harosza a katora płocha i ja wam skazywaju szto wy nie biericie benzina s WOKa.
Człowiek brzmi przekonująco ale z drugiej strony podczas całego wyjazdu na pewno kilka razy zdażyło nam się w WOKu zatankować bo to całkiem porządnie wyglądające stacje są i jakoś jak do tej pory, odpukać w niemalowane, wszystkie motocykle palą bez problemów i jadą. Tym niemniej postanawiamy pójść za radą miejscowego eksperta i od tej pory unikamy zielonych stacji.
W jednej z kolejnych wiosek dostrzegam przy drodze lichy bar rokujący nadzieję, że da się tam zjeść przyzwoite śniadanie. Wrażenie mnie nie myli i wkrótce ze smakiem pałaszujemy jajeczka sadzone na kiełbasce oraz świeżutką sałatkę i zapijamy herbatką. W pewnym momencie obok nas pojawia się postać trochę jak z Frankensteina – duży facet ze świeżo zszytą szramą na twarzy od czoła, poprzez nos a na brodzie skończywszy.
- Eto szto bajki dziełajut. U mienia gaz zbliokowałsia i wot – tu pokazuje swoją facjatę
- Tak, trzeba uważać – kiwamy głowami ze zrozumieniem, wyobrażając sobie jednocześnie tegoż gościa poprzedniego wieczora jak nawalony jak szpadel wraca przez pole na jakimś Iżu czy innym Dnieprze, co to serwis widział ostatnio 50 lat temu opuszczając mury fabryki, oczywiście bez kasku i po ciemku. A potem ‘gaz zbliokowałsia i wot’.
Po drodze w jakimś miasteczku zawadzamy jeszcze o bankomat w celu ostatniego uzupełnienia gotówki. Na parkingu o Tomka kufer lekko zawadza jakaś Łada ale odjeżdża nie zatrzymując się. Motocykl nie położył się, uszkodzeń żadnych nie widać, także machamy na to ręką. Wkrótce wyskakujemy ponownie na ‘autostradę’ Kijów – Odessa i rura przed siebie, pamiętając jednakże aby przesadnie tej ‘stówki’ nie przekraczać. Ostrzegani przez kierowców jadących z przeciwka zwalniamy elegancko przed każdym DAJem i jak tylko się z nimi zrównujemy odwijamy manetki generując piękne i donośne dźwięki z wydechów. Na postoju Agat po tradycyjnej wizycie ‘u białego’ podchodzi do mnie pukając się w czoło:
- I po co ty tak przy nich odkręcasz? Wkurzyć ich chcesz?!
- Agacik, spokojnie, oni sami jak ich mijamy to nam pokazują, żebyśmy odkręcili :-)
Faktycznie jest tak, że wielokrotnie mijając patrol nie tylko nie dostrzegamy żadnych chęci zatrzymywania naszej grupy ale wręcz przeciwnie: panowie z uśmiechem pokazują nam charakterystyczny ruch prawym nadgarstkiem :-).
Kilometry autostradą mijają szybko i wkrótce potem zjeżdżamy na drogę mającą co prawda status głównej ale jakość typową dla tej części świata. Chcemy polecieć ‘na ukos’ do Żytomierza i ominąć w ten sposób Kijów, do którego zostało nam niewiele ponad 100km. Po drodze zatrzymujemy się na obiadek, który tym razem dla oszczędności czasu składa się z całego zapasu rogalików 7Days z pobliskiego kiosku. Plan mamy taki, żeby tego dnia dojechać najbliżej polskiej granicy jak się tylko da, więc o dłuższym rozsiadaniu się na obiad mowy nie ma. Pod Żytomierzem znowu wyskakujemy na dobrej jakości drogę – stąd do samego Równego jazda będzie równa jak po stole. Na obwodnicy Żytomierza trafiamy na jedynego podczas całej podróży palanta, który umyślne blokuje nam drogę utrudniając wyprzedzanie. Palantem tym jest....... kierowca polskiej ciężarówki. No comments
Kilkadziesiąt km przed Równym stajemy na kolejne tankowanie, patrzymy na motocykl Tomka a tam niespodzianka. Koledze zniknęła tablica rejestracyjna. To znaczy tablica nadal jest na motocyklu ale w formie harmonijki ledwo widocznej pod zwisającym kufrem. Przyglądamy się z zaciekawieniem, bowiem widok cruisera z podgiętą blachą powszechny nie jest i okazuje się, że problemem jest mocowanie bagażnika. W zasadzie trudno mówić już o mocowaniu: teraz kufer zamiast trzymać się na bagażniku, trzyma bagażnik za pomocą pasa przełożonego przez sissibar wspomaganego niezawodną ... gumą oczywiście :-). Bagażnik wkrótce wraca na miejsce zamocowany przy pomocy niezawodnych i nieodzownych każdemu motocykliście trytytek :-). Tomek z dużą wprawą operując kombinerkami przywraca rejestracji formę z grubsza przypominającą płaską tabliczkę i możemy jechać dalej.
Mijamy Równe i, jako że pora już zaczyna być odpowiednia, zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Tym razem szczęście nam dopisuje i wkrótce zatrzymujemy się na parkingu dużego kompleksu motelowego wybudowanego z drewna w folkowym klimacie. Recepcjonista pyta się nas uprzejmie czy chcemy ‘kwartiru ekonomiczesku’ czy ‘darogoju’. Oczywiście wybieramy ‘ekonomiczesku’ i dostajemy do dyspozycji....... trzy eleganckie trzyosobowe domki wyposażone w pełen węzeł sanitarny, TV i pełne barki i to za 300 Hrywien (jakieś 120 PLN) od domku.
- W adnom domku jest dwa łożka ale adno dla dwoch, tak i spać może tri czieławieka. Ale dwoch panow w adnym łożku to nie nada. Ja haraszo panimaju? – pyta nasz recepcjonista patrząc na nas badawczo
- Haraszo! Oczeń haraszo!
Wszystko domki są czyściutkie, eleganckie i zlokalizowane na wielkim, pustym i ogrodzonym parkingu, także spokój w nocy mamy zapewniony. Pomiędzy domkami stoi wiata wyposażona w oświetlenie, ławy i stół, przy którym można biesiadować ile dusza zapragnie. Przy bramie wjazdowej do ośrodka znajduje się całodobowy sklep ale my tym razem wybieramy opcję kolacji w restauracji a w sklepie zaopatrujemy się tylko w ‘akcesoria’ niezbędne do wieczornej posiadówki w wiacie. Zgodnie uznajemy, że trochę luksusu nam się należy: w końcu tego dnia przejechaliśmy dystans 720km czyli tak na oko pewnie jak ze Szczecina do Rzeszowa. To takie porównanie dla tych wszystkich, którzy nigdy nie będąc na Ukrainie przed wyjazdem głosili nam ‘prawdy objawione’ jakie to fatalne drogi w tym kraju są i że na takich motocyklach to chyba nam odbiło, żeby tu jechać.
Światło w wiacie ma tę dziwną właściwość, że gaśnie i zapala się wg sobie tylko znanej reguły. Przynajmniej do czasu, kiedy Tomek wykazując się zmysłem elektryka popartym wieloletnim doświadczeniem zawodowym odkrywa, że światło działa wtedy, gdy ...... włączony jest grzejnik w łazience jednego z naszych domków. Wot, tiechnika!
- Agat, co tak nierówno polewasz?
- A no bo każdy ma inny flakonik
- Jest na to niezawodny sposób: Zdrowaś Mario
I tak oto nasz kolega z półksiężycami opalonymi na dłoniach w pierwszym dniu na Ukrainie, pod koniec wyprawy nawraca się na wiarę powszechną w kraju nad Wisłą i od tej pory polewa idealnie po równo niezależnie od wielkości kielicha, przy każdym mamrocząc pod nosem kolejne ‘zdrowaśki’ :-)
Na drugi dzień rano okazuje się, że pogoda wraca do standardu naszego przedwiośnia i po tygodniu upałów musimy przeprosić się z cieplejszymi ciuchami i podpinkami. Wyruszamy w kierunku granicy. Przyzwyczajenie robi swoje i kolejne kilometry mijają sprawnie aż w pewnym momencie w lusterku widzę, że zgubiliśmy gdzieś 2 motocykle. Jak zwykle chwila czekania ale nie widać, żeby chłopaki nadjeżdżali więc zawracamy. Kilometr dalej są na poboczu – Tomek przepycha powolutku Valkyrię a Szczepan na czworakach za motocyklem. Sprawa jasna – guma :-)
Całe szczęście, że kompresorek jest na miejscu, zestaw do kołkowania opon także mamy. W dodatku Szczepan wie jak go używać, także po 20 minutach problem wygląda na rozwiązany i możemy jechać dalej.
Na granicy ta sama pani co poprzednio znowu wręcza nam magiczne karteczki i radzi uprzejmie, żebyśmy próbowali między samochodami dopchać się jak najbliżej do odprawy. Skoro jest tak miło a i ludzie w kolejce (a w zasadzie w trzech albo czterech równoległych kolejkach) też nie widzą problemu, to powolutku się przepychamy.
- STOOOOJ. A wy kuda?! – słyszymy za sobą groźny basowy głos.
W naszą stronę szybkim krokiem idzie wysoki wzrostem i zapewne rangą ‘oficyjer’.
- A wy szto? Nie znajecie szto w kolejku nada stac? Kuda wam tak spieszys, aa?
- A twoja koleżanka nam skazała szto tak wolno.
- Ona skazała?! Biericie wasze paszporta i sa mnoj!
No cóż robić? Bierzemy papiery i idziemy za groźnym panem do naszej miłej pani. Ta oczywiście potwierdza, że nam pozwoliła na przeciskanie się między autami więc pan ‘groźny’ robi się jakby bardziej ‘ludzki’:
- Zbierajcie dziengi i ja do was prijdu
Wiedząc już na czym rzecz polega robimy szybciutką ściepę na sto kilkadziesiąt Hrywien (czyli kilkadziesiąt zł) w maksymalnie niskich nominałach, coby zwitek wyglądał odpowiednio imponująco i chwilę później po dopełnieniu ‘formalności’ pan groźny cudownie zamieniwszy się w pana uśmiechniętego pokazuje nam jak bokiem minąć kolejkę i docisnąć się do przodu :-). Jeszcze drobny problem ze zgubionymi kluczykami Agata, które Karolina znajduje pod jakimś busem i możemy jechać dalej. Bez problemu przeciskamy się do mostu granicznego i za zgodą kolejnego ukraińskiego pogranicznika ciśniemy dalej po moście po pasie ‘motocyklowym’ (czyli między liniami podwójnej ciągłej :-)) wzdłuż kolejki samochodów. Na końcu mostu wita nas groźna mina polskiego pogranicznika, który palcem pokazuje nam gest znany każdemu rodzicowi – tzw ‘no no no, nieładnie’. Podchodzę do niego i z rozbrajającym uśmiechem i ‘dzieńdobry’ na ustach tłumaczę, że Ukraińcy nam pozwolili. Mundurowy na to, nadal patrząc na mnie groźnie:
- Podwójna ciągła, niewolno, ja dostanę jeśli was nie ukarzę
- Ale przecież nie będziemy teraz wracać, to może jakieś pouczenie?
Gościu zamyka się w budce i dzwoni do kogoś. Po chwili z uśmiechem otwiera okienko i dalsze 10 minut spędzamy na bardzo miłej pogawędce o motocyklach, naszej podróży, ukraińskich drogach, jedzeniu itd itp. Tylko tak groźnie się zapowiadało ale rozeszło się po kościach i możemy jechać dalej.
- Tylko teraz już grzecznie w kolejce proszę – żołnierz rzuca nam na odchodne
- Taaak, jest :-)
Kolejny etap to już właściwa kontrola graniczna, gdzie kolejny Ukrainiec najpierw pozwala nam cisnąć między autami ale po chwili się rozmyśla i stanowczo nakazuje stanąć grzecznie w kolejce. Tym razem obywa się bez ściepy (pewnie za blisko już do Polski i za bardzo na oczach naszych mundurowych ;-)). Kolejne formalności i tańczenie od okienka do okienka zajmują nam dalsze ze trzy kwadranse i jesteśmy w kraju. W sumie przekroczenie granicy zajęło nam ok. 2 godzin co należy uznać za bardzo przyzwoity wynik.
W kraju witają nas równiutkie szosy pełne fotoradarów, ograniczeń prędkości i frustratów zajeżdżających drogę. No po prostu cywilizacja w pełnym rozkwicie ;-)
Obiadek za Zamościem, potem Lublin, tankowanie i rozformowanie wyprawy. Jeszcze 30km razem do Kurowa a potem grupa się dzieli i część śmiga prosto do Wawy, ja do Puław, Szczepan i Agat kierunek przez Puławy na Żyrardów i Płock. I byłby to już koniec, gdyby nie fakt, że w drodze do Żyrardowa Szczepanowi puszcza kołek i wspomagany przez Agata zalicza tour na pustej gumie po kilku stacjach benzynowych w poszukiwaniu działającego kompresora (nasz ‘wyprawowy’ jest ze mną w Puławach). W końcu docierają obaj do domów późno w nocy ale cali.
Tak to w podsumowaniu można stwierdzić, że co się od pękniętej gumy zaczyna to się dziurawą gumą kończy :-) Ale i tak było warto i w głowach już się powolutku wykluwa pomysł na przyszły rok...
Dzięki wszystkim za wspaniałą przygodę!
_________________

 
 
Waldi 



Model: SYMPATYK
Wiek: 60
Dołączył: 19 Cze 2010
Posty: 1219
Skąd: Zielona Góra
Wysłany: 2011-07-10, 11:49   

;D
_________________
Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty Twojego życia - bądź szczęśliwy/a
 
 
szczepan 



Model: SYMPATYK
Rocznik: 2007
Wiek: 49
Dołączył: 17 Kwi 2009
Posty: 249
Skąd: Żyrardów
Wysłany: 2011-07-10, 11:53   

A tu jeszcze foty:

https://picasaweb.google.com/117323744055869773751/UkrainaCzerwiec2011?authuser=0&authkey=Gv1sRgCMygxb32v43R0wE&feat=directlink#
_________________

 
 
Waldi 



Model: SYMPATYK
Wiek: 60
Dołączył: 19 Cze 2010
Posty: 1219
Skąd: Zielona Góra
Wysłany: 2011-07-10, 12:19   

szczepan- po prostu bajka , super wyprawa.
_________________
Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty Twojego życia - bądź szczęśliwy/a
 
 
MARSINUS 



Model: RS1600
Rocznik: 2006
Wiek: 46
Dołączył: 12 Sty 2010
Posty: 1362
Skąd: Robotnicza Wieś
Wysłany: 2011-07-11, 13:05   

Fiu fiu kolejna zapierająca dech relacja na tym forum :ok:
Chyba pora rzucić wszystko w kąt, wsiąść na 2oo i w drogę...
_________________
"Mądry głupiemu ustępuje
Ale co, gdy głupi się z tego nie raduje..."
Jak ja lubię KNŻ ;)
 
 
gshort 


Model: RS1700
Rocznik: 2005
Wiek: 47
Dołączył: 21 Sie 2009
Posty: 595
Skąd: Bielawa
Wysłany: 2011-07-11, 14:08   

łał!!!
 
 
kostass 



Model: SYMPATYK
Rocznik: 2009
Dołączył: 02 Lut 2009
Posty: 2111
Skąd: GŁ Grupa Łódzka
Wysłany: 2011-07-11, 14:19   

super wyprawa , super relacja, ja tez tak chce . Ale na przyszły rok zaplanowałem cos innego.
_________________
Garfield i .... w oczekiwniu na nowego Ogryzka
 
 
gshort 


Model: RS1700
Rocznik: 2005
Wiek: 47
Dołączył: 21 Sie 2009
Posty: 595
Skąd: Bielawa
Wysłany: 2011-07-11, 15:23   

dlaczego jest tak mało zdjęć
Panny Młodej????????????????????????????????????????????????????????
 
 
winiar 


Model: MS1900
Rocznik: 2006
Wiek: 47
Dołączył: 28 Gru 2010
Posty: 1363
Skąd: z Polski
Wysłany: 2011-07-11, 22:37   

długi opis ale za to bardzo ciekawy...
_________________
winiar dobre pomysły, dobry smak ... a lepsze motocykle ... to miłość ...

XV 1900 Roadliner S
 
 
Zaker 



Model: BĘDZIE
Wiek: 63
Dołączył: 06 Gru 2009
Posty: 1961
Skąd: SGE Galicja
Wysłany: 2011-07-12, 10:08   

Piękna wyprawa ... a opis - aż ślinka leci ;D , pozytywnie zazdroszczę ...
_________________
... Ride now , work later ... :8
Drag, Road, Rock'n'roll
 
 
PatrykR922 



Model: SYMPATYK
Rocznik: 2009
Wiek: 25
Dołączył: 10 Cze 2011
Posty: 2132
Skąd: Rzeszów/Jarosław
Wysłany: 2011-07-12, 10:16   

Taka wyprawa to moje marzenie , gratulacje ;]
_________________
Honda Varadero XL 125
Suzuki V strom DL 650
Obecnie:
Yamaha XVZ Venture 1300
 
 
krisboch 


Rocznik: 1999
Dołączył: 23 Cze 2011
Posty: 12
Skąd: wrocław
Wysłany: 2011-09-30, 23:28   

zajebista wyprawa ja przymierzam się w 2012 tylko zastanawiam się nad miesiącem(ale chyba po euro)
 
 
Albertus 



Rocznik: 2008
Wiek: 39
Dołączył: 13 Wrz 2011
Posty: 98
Skąd: Piaseczno
Wysłany: 2011-10-04, 12:05   

Długo się zbierałem do przeczytania a teraz po przeczytaniu, JA TEŻ TAK CHCE ! !! :beczy:
Jak starczy kasy i urlopu może w 2012 roku :roll:
_________________
"No. Try not. Do... or do not. There is no try."
 
 
mamut 


Model: BĘDZIE
Rocznik: 2000
Wiek: 62
Dołączył: 23 Sty 2011
Posty: 55
Skąd: Krotoszyn
Wysłany: 2011-10-08, 10:57   

Super może kiedyś i ja pojadę.
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group